6.02.2012 – Spotkanie z Andrzejem Romanowskim w Stowarzyszeniu RWE

Stowarzyszenie Pracowników, Współpracowników i Przyjaciół
Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa Imienia Jana Nowaka-Jeziorańskiego

oraz

Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych „Universitas”


zorganizowały spotkanie pt.

Etos i tożsamość (kilka uwag)

[ Zobacz fotogalerię ]

Naszym gościem był

© Fot. Archiwum Stowarzyszenia Pracowników, Współpracowników i Przyjaciół
Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa Imienia Jana Nowaka-Jeziorańskiego

Andrzej Romanowski

– publicysta, eseista, literaturoznawca,
redaktor naczelny „Polskiego Słownika Biograficznego”.

Spotkaniu towarzyszyła prezentacja nowej książki Andrzeja Romanowskiego pt.:

Wielkość i upadek »Tygodnika Powszechnego« oraz inne szkice
(Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych „Universitas”,
Kraków 2011)

Głos zabrali także:

Od lewej: Andrzej Nowakowski, Seweryn Blumsztajn. Andrzej Romanowski
– Warszawa, 6 lutego 2012 r.

© Fot. Archiwum Stowarzyszenia Pracowników, Współpracowników i Przyjaciół
Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa Imienia Jana Nowaka-Jeziorańskiego

Seweryn Blumsztajn

– działacz opozycji demokratycznej w PRL, publicysta, redaktor „Gazety Wyborczej”,

Andrzej Nowakowski

– wydawca książki 

Wprowadzenia dokonał

Mariusz Kubik

– Prezes Zarządu Stowarzyszenia. 

Wśród naszych gości byli m.in.:

Ewa Berberyusz, Aleksander Mackiewicz, Wojciech Mazowiecki, Adam Michnik,
Małgorzata Niezabitowska, Marek Rapacki, Paula i Mirosław Sawiccy, Zygmunt Skórzyński, Tomasz Szarota.

Spotkanie odbyło się 6 lutego 2012 r.
w warszawskiej siedzibie Stowarzyszenia

*   *   *


Książka ta, utrzymana zarówno w dyskursie eseistycznym, jak i w konwencji osobistego wspomnienia, mówi o polskim upadku: destrukcji idei solidarnościowej, zaniku politycznego centrum, zdradzie etosu, porzuceniu własnej tożsamości. Celem ataku są – po raz kolejny w pisarstwie Andrzeja Romanowskiego – projekt „IV Rzeczpospolitej”, działania PiS, „polityka historyczna”, Instytut Pamięci Narodowej… Autor dokonuje też rozrachunku ze swym dawnym środowiskiem: z „Tygodnikiem Powszechnym” i – szerzej – z ruchem ZNAK. Wskazując na jego słabości, w tym brak krytycyzmu wobec „Solidarności” i polskiego papieża, akcentuje zarazem jego decydującą rolę w ponownym wybiciu się Polaków na niepodległość.

*   *   *

Goszyce, 22 czerwca 2008 r.
© Fot. Mariusz Kubik

Andrzej Romanowski
(ur. 20 sierpnia 1951 r. w Krakowie)

– literaturoznawca, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, publicysta, polityk; od 2003 r. redaktor naczelny „Polskiego Słownika Biograficznego”.

W 1974 r. ukończył studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, w 1982 r. obronił pracę doktorską, w 1999 r. uzyskał habilitację, w 2004 r. otrzymał tytuł profesora. Był stypendystą Instytutu Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku (1990). Jest wykładowcą na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie oraz kierownikiem Katedry Kultury Literackiej Pogranicza na Wydziale Polonistyki UJ. W 2003 r. został również pracownikiem Instytutu Historii PAN w Warszawie.

Jego zainteresowania naukowe obejmują literaturę polską wschodniego pogranicza, związki literackie polsko-ukraińsko-białorusko-litewskie, stosunek polskiej literatury do walki o niepodległość, ważne cytaty polskiej literatury.

Od 2003 r. jest redaktorem naczelnym „Polskiego Słownika Biograficznego” (przejął funkcję po prof. Henryku Markiewiczu). W tym samym roku został powołany w skład Komitetu Nauk o Literaturze Polskiej Akademii Nauk.

W latach 1976-2002 publicysta „Tygodnika Powszechnego” (w latach 1990-2002 także członek redakcji). W 1989 r. był publicystą  i członkiem redakcji drugoobiegowego krakowskiego czasopisma „Świat”. W 1991 r. był redaktorem naczelnym wychodzącego w Katowicach miesięcznika „Myśl Demokratyczna”.

Wchodził w skład władz regionalnych i krajowych Ruchu Obywatelskiego Akcji Demokratycznej, Unii Demokratycznej oraz Unii Wolności.

Jest autorem kilkuset tekstów naukowych, publicystycznych i eseistycznych oraz książek, m.in.: Jan Kasprowicz (1860-1926). Zarys życia i twórczości (Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Kraków-Wrocław 1978), „Wstań, Polsko moja”. Antologia poezji i piosenki z okresu I wojny światowej (autor opracowania i wstępu; pod pseud. Jędrzej Dydo; Wydawnictwo „Krzyża Nowohuckiego”, Kraków 1981), „Przed złotym czasem”. Szkice o poezji i pieśni patriotyczno-wojennej lat 1908-1918 (Znak, Kraków 1990), „Rozkwitały pąki białych róż…”. Wiersze i pieśni z lat 1908-1918 o Polsce, o wojnie i o żołnierzach (t. 1-2; autor wyboru, opracowania i wstępu; Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 1990), Skrzydlate słowa (słownik cytatów; wespół z Henrykiem Markiewiczem; seria I: Państwowy Instytut Wydawniczy 1990, seria II: Państwowy Instytut Wydawniczy 1998; jako Skrzydlate słowa. Wielki słownik cytatów polskich i obcych: Wydawnictwo Literackie, Kraków 2005, 2007), Krakowskie czasy (Wydawnictwo „Miniatura”, Kraków 1993), „Pokój z Sowietami spiszem bagnetami!”. Antologia poezji patriotyczno-wojennej lat 1918-1922 (współautor wyboru; wespół z Adamem Rolińskim; Księgarnia Akademicka, Kraków 1994), Młoda Polska wileńska (Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych „Universitas”, Kraków 1999), Ludzie tamtego czasu. Wywiady z lat 1977-1998 (Wydawnictwo Krakowskie, Kraków 2002), Podróż na wschód. Szkice i reportaże 1977-1997 (Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych „Universitas”, Kraków 2001), Jak oszukać Rosję. Losy Polaków XVIII-XX wieku (Znak, Kraków 2002), „My, Pierwsza Brygada…”. Mała antologia poezji i pieśni I wojny światowej (autor wyboru; Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych „Universitas”, Kraków 2002), Pozytywizm na Litwie. Polskie życie kulturalne na ziemiach litewsko-białorusko-inflanckich w latach 1864-1904 (Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych „Universitas”, Kraków 2003), Prawdziwy koniec Rzeczy Pospolitej (Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych „Universitas”, Kraków 2007), Rozkosze lustracji. Wybór publicystyki 1998-2007 (Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych „Universitas”, Kraków 2007), Polski Słownik Biograficzny. Przeszłość, teraźniejszość, perspektywy (Polska Akademia Umiejętności, Kraków 2010), Wielkość i upadek „Tygodnika Powszechnego” oraz inne szkice (Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych „Universitas”, Kraków 2011).

MARIUSZ KUBIK

*   *   *

Wielkość i upadek „Tygodnika Powszechnego”

ANDRZEJ ROMANOWSKI

Halina Bortnowska czy Stefan Wilkanowicz obrony nie potrzebują. Ale już wkrótce będą jej potrzebować ci, którzy niszcząc dawny „Tygodnik”, zniszczyli własną przeszłość. Roman Graczyk z całym „Tygodnikiem” dzisiejszym

Pierwszy szok minął. Oskarżenia o współpracę z SB, jakie dotknęły najwybitniejsze postacie „Tygodnika Powszechnego” i środowiska Znak, zdążyły się osłuchać. Na temat książki Romana Graczyka „Cena przetrwania?” padły najgorętsze słowa zachwytu i najostrzejsze słowa potępienia. Aleksander Kaczorowski wieścił w „Newsweeku”, że praca ta „nie wstrząśnie z posad bryły świata. Ona go rozwali na kawałki”. Marcin Król wyrokował w tygodniku „Wprost”: „Graczyk opluwa żywych, a pamięć po martwych bezcześci”; chce zniszczyć dawny „Tygodnik”, „mam wrażenie, że po to, by sprawić sobie przyjemność. Robią to zresztą pośrednio również jego koledzy z redakcji obecnego »Tygodnika «”.

Z IPN-em? Nie, dziękuję

Od kilku już lat „Tygodnik” i Znak rozliczają się z własną przeszłością. Rozliczają się – to znaczy współpracują z Instytutem Pamięci Narodowej. Najpierw, w 2006 r., wydawnictwo Znak opublikowało książkę pracownika IPN-u Marka Lasoty „Donos na Wojtyłę”. Znalazły się w niej pseudonimy – na ogół nierozszyfrowane – kilku osób z „Tygodnika” i Znaku uznanych za agentów SB.

Kilka miesięcy później redakcja „Tygodnika” zlustrowała swego wieloletniego współpracownika ks. Mieczysława Malińskiego. Dawna korektorka (dziś już nieżyjąca) poczuła potrzebę publicznej spowiedzi, a „Tygodnik” zwrócił się do IPN-u, by przedstawił opracowanie o przeszłości pisma. W 2007 r. Graczyk wydał w Znaku książkę „Tropem SB” poświęconą głównie agentom z kręgu „Tygodnika”. Tak więc jego najnowsza praca (tym razem Znak wydać jej nie chciał) wchodzi w pewną sekwencję zdarzeń – wydaje się ogniwem logicznym.

Tymczasem współpraca z IPN-em nie jest bezkarna. Niebezpieczeństwo przyjęcia optyki źródła, realne tu dla historyka bardziej niż gdziekolwiek indziej, staje się najwyższym zagrożeniem dla człowieka bez studiów historycznych – a takimi są przecież i Lasota, i Graczyk. Natomiast dla instytucji w rodzaju Znaku i „Tygodnika Powszechnego” oddanie przeszłości w ręce IPN-u jest po prostu zabójcze. Dzieje tych instytucji wyznacza bowiem odmienny porządek niż w przyjętym IPN-owskim schemacie władza – społeczeństwo.

Lokuje się ten porządek między tym, co w PRL-u było legalne czy nawet lojalne, a tym, co opozycyjne, a w czasach podziemnej „Solidarności” także nielegalne, wykraczające bowiem poza kontrakt zawarty niegdyś z władzą. Innymi słowy, gdy bierze się dziś do ręki takie choćby produkty pracy bądź współpracy z IPN-em jak „Atlas polskiego podziemia niepodległościowego 1944-1956” czy niedawny dodatek do „Rzeczpospolitej” traktujący o „żołnierzach wyklętych”, nie sposób nie zadać pytania: gdzie było w pierwszych powojennych latach pismo Jerzego Turowicza?

Bo przecież było po innej stronie! Czy jednak po stronie komunistów? „Ukazanie się w Krakowie pisma oficjalnie firmowanego autorytetem powszechnie wielbionego arcybiskupa Sapiehy od razu stwarzało orientację – wspominał współtwórca ruchu Znak Stanisław Stomma. – Polacy zrozumieli, że nie należy stosować ślepego bojkotu, aby się nie »splamić «, że należy – jeśli tylko się da – wpływać na nową rzeczywistość. ( ) Śmiałe decyzje Księcia Metropolity krakowskiego miały doniosłe następstwa, stały się wzorem do naśladowania” („Trudne lekcje historii”).

„Nie należy stosować ślepego bojkotu”, „wzór do naśladowania” Dziś sądy takie potrafią zadziwiać, ale wtedy? Był marzec 1945 r., nikt nie miał wątpliwości, że Polska wojnę przegrała. Owszem, można było iść do lasu i walczyć do ostatniego Polaka. Ale można też było – a może po prostu było trzeba – ratować z czerwonego potopu, co tylko się da. Łatwo teraz rozdzielać etykietki. Jednak wówczas – które z tych działań było anty-, a które pronarodowe?

Sapieha, arystokrata, związany z elitami Polski niepodległej, rozumiał, że trwaniem przy narodowych sztandarach niczego się nie osiągnie. Był realistą. Po upływie półrocza, w którym redakcją kierował ks. Jan Piwowarczyk, oddał „Tygodnik” w ręce Turowicza – człowieka znanego z postawy antynacjonalistycznej i antykapitalistycznej, uznającego siebie za „chrześcijańskiego socjaldemokratę”. Ten lewicujący katolik utrudniał, a przynajmniej opóźniał, przewidywaną kontrakcję władz. Resztę tworzyła sama redakcja – na własną odpowiedzialność.

Program określił Stomma, który w artykule „Maksymalne i minimalne cele katolików w Polsce” (ogłoszonym w 1946 r. w zbliżonym do „Tygodnika” miesięczniku „Znak”) nie tyle nawet odżegnywał się od podziemia, bo to dla wszystkich niemal było oczywiste. Szedł znacznie dalej: odżegnywał się od polityki w ogóle, chciał bronić czystej doktryny katolicyzmu, radził oprzeć się na ostatnich „liniach zasadniczych” – wierze i kulturze.

Tak, był to katolicki minimalizm – czy jednak nie stanowił on świadomego zabezpieczenia się na przyszłość? Bo przecież zarazem był to przyczółek. Turowiczowi i Stommie udało się płynąć między Scyllą „Dziś i Jutro” Bolesława Piaseckiego a Charybdą otwarcie opozycyjnego „Tygodnika Warszawskiego”. O ile zaś Scylla zeszła dość szybko na pozycje jawnie kolaboranckie (z czasem potępione przez Watykan) i o ile Charybda została niebawem przez władze zlikwidowana, o tyle „Tygodnik Powszechny” przetrwał osiem ciężkich lat, do 1953 r., w tym apogeum stalinizmu.

Trucizna

Te lata, zwłaszcza od 1948 r., psują nam dziś obraz. Bo czy to polski stalinizm nie był aż tak straszny, czy też „Tygodnik” kolaborował? Psuje się nam też obraz PRL-u. Bo jak można uznać za cnotę obecność posłów Znaku w Sejmie po Październiku ’56?

Tak oto w każdym z tych przypadków rodzi się pokusa mówienia „albo-albo”. Tymczasem – powtórzmy – tu rządził inny porządek, nie było łatwej dychotomii. „Tygodnik” i miesięcznik „Znak” istniały w Polsce stalinowskiej i w PRL-u stalinowskim, a po przerwie (1953-56) ukazywały się też za Gomułki, Gierka i Jaruzelskiego. Nikt jednak, nawet Graczyk, nie zdołał wykazać, by pisma te wykonywały jakiekolwiek dyrektywy władz. One – choć cenzurowane – były naprawdę niezależne. Tak jak niezależny był Kościół prowadzony przez prymasa Stefana Wyszyńskiego. Wolne elektrony w systemie, który chciał być totalitarny, ale być taki nie mógł – właśnie z uwagi na te elektrony.

Jakże dziś ułatwiamy sobie zadanie, krytykując „Tygodnik”, a gloryfikując polski Kościół. Przecież, przy oczywistych różnicach zdań między biskupami a laikatem, była to – zwłaszcza w obliczu komunistycznej opresji – jedność.

Do dziś brzmią mi w uszach słowa wypowiedziane do mnie w 1985 r. przez człowieka, który niegdyś był w Krakowie kolejnym następcą Sapiehy, a wtedy pasterzował już diecezji Rzymu: „Ja czytuję, czytuję, co piszecie. »Tygodnik Powszechny « to już z obowiązku czytuję”. Czyżby ten człowiek, Jan Paweł II, śledził równie pilnie publicystykę PAX-owskich „Słowa Powszechnego” i „Kierunków”?

Któryż to raz czytam (ostatnio u Ewy Czaczkowskiej z „Rzeczpospolitej”) o zasadniczych rozdźwiękach środowiska „Tygodnika” z kard. Wyszyńskim. Któryż to raz słyszę (choćby u Rafała Ziemkiewicza z tego samego dziennika), że między Znakiem a PAX-em Piaseckiego nie było istotnej różnicy. I jeszcze te uwagi Pawła Lisickiego o związku katolicyzmu otwartego, soborowego z działalnością komunistycznych tajnych służb. Nie czas tu i miejsce na polemikę. Dość rzec, że do wszystkich tych spostrzeżeń dała asumpt książka Graczyka.

Jaka więc była w niej trucizna? Chodziło o – mniej czy bardziej świadome – zniszczenie tej sfery, która w IPN-owskiej filozofii, tak wyraźnie artykułowanej przez profesorów Ryszarda Terleckiego i Janusza Kurtykę, wymyka się jasnemu podziałowi na zdradziecki obóz władzy (wraz z kolaborantami) i wiernych do ostatka żołnierzy podziemia.

Oczywiście Bronisław Wildstein czy Piotr Zaremba zawsze będą powtarzali: Graczyk nic takiego nie napisał, to doprowadzenie jego stanowiska do absurdu. Ale czy zechcą to samo powiedzieć o Czaczkowskiej, Ziemkiewiczu, Lisickim, ba! – o sobie samych?

Jakże przy tym znamienne są wszystkie te głosy. Strategia, widoczna u dość w tej sprawie koncyliacyjnego Wildsteina, a ostatnio także u Roberta Krasowskiego, dałaby się streścić słowem: uwierzcie. Uwierzcie, że – choć może nie byliście łajdakami – to na pewno nie byliście święci. A jeżeli nawet uważacie inaczej, to – owszem – macie do tego prawo, ale przyznajcie, przyznajcie, przyznajcie! Przyznajcie, na Boga, to prawo również poglądom Graczyka!

Zastanawia ten relatywizm u ludzi szczycących się dotąd absolutyzowaniem prawdy. Powtórzmy jednak: między Turowiczem i Stommą z jednej strony a Sapiehą, Wyszyńskim czy Wojtyłą z drugiej istniała zawsze więź serdecznego zaufania. I można długo rozprawiać, kto z nich – np. prymas Wyszyński czy poseł na Sejm PRL Stomma – był wobec systemu bardziej nieprzejednany (to np. prymas, wbrew znakowcom, przedłużył po 1968 r. ich istnienie w Sejmie, a w drugiej połowie lat 70. sprzyjał powstaniu o ileż bardziej ugodowego Neo-Znaku).

Czy jednak nie jest najważniejsze, że i prymas, i „Tygodnik” w tym samym 1953 r. powiedzieli stalinizmowi „non possumus”? Że w obu przypadkach był to przejaw heroizmu najwyższej próby, gotowości złożenia w ofierze nawet (kto mógł to wtedy wykluczyć?) własnego życia? Oto zachwianie proporcji, zdeptanie logiki. Można nawet nazwać to kłamstwem.

Legalizm i zmaganie

Piszę to na marginesie książki Graczyka, który jednak omawia tylko czas po 1956 r. Szkoda, że tylko ten okres. Gdyby sięgnął głębiej, może to i owo by zrozumiał. Październik ’56 – olbrzymi, dziś niedoceniany przełom (Stomma mawiał, że wtedy „zmieniliśmy ustrój”) – zdawał się po stalinizmie zapewniać Polakom maksimum tego, co było możliwe. Społeczeństwo samo pilnowało, by w pogłębianiu odwilży nie posunąć się za daleko (działała na wyobraźnię krwawa rozprawa Moskwy z powstaniem węgierskim), i refleksja taka była obecna również w „Tygodniku”. Ale w Polsce gomułkowskiej, tak jak w bierutowskiej, jako niezależna od władz ekspozytura Kościoła, był on z samej swej istoty pismem opozycyjnym. Choć o opozycji w potocznym rozumieniu tego słowa mowy być przecież nie mogło.

To prawda: warunkiem istnienia pisma była lojalność. Ale lojalności nie wybierano z przekonania, z ideologii, z wyrachowania, lecz z dziejowej konieczności. Lojalność wynikała z racji geopolitycznych, z braku alternatywy. Owszem, PRL był karykaturą Polski niepodległej, lecz przecież stanowił wartość – jego istnienie było z pewnością lepsze od braku jakiejkolwiek państwowości.

Tym bardziej, że – o czym dziś już się nie pamięta – nie cały czas oferowało to państwo zapaść cywilizacyjną. I jakkolwiek gorzko to przypominać, tylko udział w bloku sowieckim gwarantował Polsce, okrojonej już od wschodu, stałą obecność na poniemieckich ziemiach zachodnich. Gomułka zaś, podpisując w 1970 r. układ z RFN, działał zgodnie z polską racją stanu – przyznawali mu to nawet najradykalniejsi emigranci.

To dopiero dziś jesteśmy bardziej nieprzejednani od tamtych ludzi. Mamy ten luksus: możemy wybrzydzać, mówić o niegodnych kompromisach. Posiedliśmy „łaskę późnego urodzenia”. Wtedy jednak sprawy nie wyglądały tak prosto – wszak grało się o stawkę najwyższą. Jedyne, co mógł robić „Tygodnik”, to wpływać na demokratyzację państwa.

Owszem, demokratyzacji sprzyjały też rozmaite frakcje w PZPR, nigdy jednak nie wykraczały one – bo wykroczyć z samej swej istoty nie mogły – poza kanon komunistycznej prawowierności. „Tygodnik”, choćby tylko z racji światopoglądowych, nie utożsamiał się z linią partii, więc tym samym znajdował się na linii frontu. Stomma jako jedyny poseł na Sejm PRL utrzymywał poufne kontakty z najwybitniejszymi emigrantami: Giedroyciem, Raczyńskim, Nowakiem-Jeziorańskim. Władze, choć były o tym informowane, przymykały oko – istnienie legalnego środowiska znakowego było dla nich jakimś wentylem bezpieczeństwa.

A więc tak! – powie pryncypialny antykomunista. – Znak wysługiwał się władzom! Legitymizował PRL!

Jeżeli jednak takiemu celowi służyły te londyńskie i paryskie spotkania – to pogratulować logiki. A jeżeli „Tygodnik” brał udział (choć rzadko) w państwowym (w ówczesnych realiach – także partyjnym) rytuale, jeżeli publikował artykuły z okazji święta państwowego 22 Lipca – to w zamian za tę lojalność przechowywał na swych łamach PAMIĘĆ. Pod tym względem nikt w PRL-u nie zrobił więcej.

A przy tym było to pismo ostoją pluralizmu – zarówno w odniesieniu do przeszłości, jak teraźniejszości. Rozdmuchiwane dziś (także przez Graczyka) kłótnie Kisiela z Turowiczem obecne były przecież nie tylko w nieznanych wtedy Kisielowych dziennikach – także w jego felietonach. Tyle że czytelnicy traktowali je jako przejaw wolności: możliwości gorącego nawet sporu, lecz przecież w gronie przyjaciół.

Mam w bibliotece książkę Kisiela z jego dla mnie dedykacją: „Koledze z »Tygodnika «”. Mimo tylu różnic i odmiennych wrażliwości wszyscy byliśmy naprawdę „kolegami z »Tygodnika «” czy nawet „przyjaciółmi z »Tygodnika «”, ludźmi sobie bliskimi, solidarnie prowadzącymi wspólną, wielką sprawę.

Kierujący tym pismem byli wierni sobie – i zarazem krytyczni wobec siebie. Stomma, który od swej ojczystej „Polski Jagiellońskiej” przeszedł do apoteozy „Polski Piastowskiej”, bądź Mieczysław Pszon, przedwojenny endek, który stał się orędownikiem pojednania z Żydami i Niemcami, byli najbardziej wyrazistymi przykładami dokonywanej w środowisku stałej rewizji własnych poglądów.

Stomma mawiał: „mądrość etapu”. Na emigracji Giedroyc dopowiadał: „Trzeba mieć zmienne poglądy i stałe zasady”. „Tygodnik” był emanacją społeczeństwa, które nie z własnego wyboru znalazło się po wojnie pod moskiewskim butem i które musiało dokonywać nowych, niekonwencjonalnych wyborów.

Jednak dla władz Znak i „Tygodnik” były zawsze – jak padło z trybuny sejmowej w Marcu ’68 – „resztówką reakcji”. Nic więc dziwnego, że współpracę z nim traktowały jako deklarację światopoglądową i polityczną. Dla ludzi, którzy współpracę tę podejmowali, była ona pewnym aktem odwagi.

Pod prąd i z prądem

Nie jestem jednak ślepy na słabości. Ludzie „Tygodnika” nie umieli, jak widać choćby po Graczyku, wychować sobie następców. Mówiący niegdyś w PRL-u przez ściśnięte gardło, zmuszani do kompromisów, stosujący autocenzurę, spotykali oto młode pokolenie i witali jego radosny radykalizm, który nie zdążył być ich udziałem. Byli otwarci, więc otwarcie mówili wszystko. Byli autokrytyczni, więc przyznawali się do swych błędów – popełnionych i niepopełnionych. Byli chrześcijanami, więc nieustannie robili rachunek sumienia. Toteż zmieniali się razem z młodymi, poniekąd pod ich dyktando. Nawet Turowicz przybrał w latach 90. strategię ostrego antykomunizmu (czy raczej: anty-SLD-izmu).

Tak, „starzy tygodnikowcy”, włącznie z Turowiczem i (nader wobec lustracji łagodnym) Krzysztofem Kozłowskim, nie byli bez grzechu. Ale zawsze pewne było jedno: na każde wezwanie ojczyzny stawali na baczność. Rezygnowali z fotela redaktorskiego, rzucali się w wir wyzwań nowych i nieznanych, ryzykowali własną reputację. Nic nie było im tak obce jak równy dystans wobec stron konfliktu, komfort spokojnej obserwacji. Od przyczółka roku 1945, przez przystań roku 1956, konfrontację z władzami w marcu 1968, aż po ruch „Solidarności”, przez „Tygodnik” współtworzony, trwało zaangażowanie pisma w najistotniejsze sprawy narodu.

Tak też działo się w roku 1989. Bo przecież to właśnie stałość zasad zdecydowała, że „Tygodnik” poparł Okrągły Stół, jego przedstawiciele, Kozłowski i Józefa Hennelowa, zostali parlamentarzystami, Turowicz wstąpił do ROAD, a potem popierał kandydata na prezydenta Jacka Kuronia, że środowisko „TP” stało się oparciem dla rządu Tadeusza Mazowieckiego, a później dla jego partii, Unii Demokratycznej i Unii Wolności. Nie było też sprawą przypadku, że likwidacji SB dokonał akurat Kozłowski. Doprawdy, w historii Polski trudno znaleźć grupę ludzi, która by równie konsekwentnie pełniła – przez ponad pół wieku! – swoją misję. I która by była tak skuteczna.

Niestety, tej postawy i tego zaangażowania zatrudnieni w „Tygodniku” młodzi prawicowcy już nie rozumieli. Nie znali prawdziwego PRL-u – ich horyzont ukształtowała z jednej strony bezideowość czasów późnego Gierka, z drugiej – „zadymy” stanu wojennego. Stary „Tygodnik”, obciążony kompromisami z PRL-em czy reprezentacją w Sejmie PRL, był dla nich niepojęty – jego dziedzictwo stanowiło obciążenie, na ogół przykre, jego zaangażowanie w III RP było doskwierające.

Młodzi obserwowali to, co działo się wokół. „Tygodnik”, ze swym „katolicyzmem otwartym” i dziedzictwem soboru, ze swym politycznym umiarem i etosem służby, musiał ścierać się z fundamentalistycznymi grupami katolickimi i politycznymi, które dopiero teraz mogły sobie pozwolić na luksus bycia sobą. Musiał odpowiadać na nieustanne pretensje i żale Kościoła: kard. Macharskiego, abp. Stroby, abp. Michalika; ba! – na krytykę samego papieża. Strategia „TP”, przez półwiecze realizowana z taką konsekwencją, stawała się przedmiotem kontestacji, jeszcze częściej – zazdrości. Ochrzczono ją wzgardliwym mianem „katolewicy”, w odróżnieniu od katolicyzmu prawdziwego, tożsamościowego, wielbiącego nie Jana XXIII, ale Piusa XII.

Młodzi radykałowie z „TP” widzieli to – i zaciskali zęby. Gdy Adam Michnik otrzymał od „Tygodnika” medal św. Jerzego – zaciskali także pięści. Czuli się nie na swoim miejscu, ale przynajmniej ojców założycieli okadzali jeszcze uwielbieniem. Dopiero gdy umarł Stomma, gdy ostatecznie odszedł w niepamięć dawny świat dramatycznych wyborów, oraz gdy – last but not least – do władzy w Polsce doszedł PiS, uznali, że nadszedł ich czas.

„Tygodnikiem” kierował już wtedy ks. Adam Boniecki. Dlaczego poparł ten kurs? Przecież pamiętał PRL, wiedział, jak było. W 2007 r. z pisma odszedł Kozłowski, jeden z jego filarów.

Oczyśćmy się!

Odtąd w „Tygodniku” nie było już cnotą zaangażowanie, walka o urzeczywistnienie ideałów, ekspresja własnych poglądów. Ideałem stał się równy dystans wobec stron konfliktu, zachowywanie milczenia w kwestiach kontrowersyjnych, schlebianie gustom czytelnika. Mówiono: czytelnika nie wolno zrażać. Lecz przecież gazetę kupuje się po to, by powiedziała coś nowego! Skoro zaś w sprawach dyskusyjnych redakcja na ogół milczała, oblicze „Tygodnika” zaczęli kształtować publicyści z zewnątrz. Najczęściej – z prawicowej „Rzeczpospolitej”. Co nie znaczy, że nie pojawiali się też inni: Bronisław Łagowski, Jan Hartman. Te zabiegi nie zmieniły jednak ogólnego obrazu – tu i ówdzie zaczęto już pismo bojkotować.

Poszerzenie grona współpracowników jest zawsze kierunkiem właściwym – poprzednia redakcja, obracająca się zwykle w gronie poglądów „słusznych”, nie była tu bez winy. Ale musi ono czemuś służyć, a tym czymś jest oblicze pisma. Dobór autorów przy milczeniu redakcji doprowadził do tego, że „Tygodnik” stał się albo bezbarwny, albo przeciwnie: bardzo barwny, tj. lustratorski, pamiętliwy, czepialski, „demaskatorski” – np. wobec Andrzeja Wajdy.

Traktowanie PRL-u może nie jak „czarnej dziury”, jednak na pewno jak państwa stale jednakowo opresyjnego (tak samo wrogiego za Bieruta, za Gomułki i za Gierka), kompletny daltonizm w kwestii roli Jaruzelskiego w wielkim przełomie 1989 r., przyjmowanie za to z aprobatą sadzania go na ławie oskarżonych – wszystko to zaczęło sprowadzać „Tygodnikową” opowieść o historii czy to do roli tanich rozliczeń, czy to czytanki dla dzieci.

To prawda: zinfantylnienie dotknęło większość polskiej publicystyki, a zajadła lustracja stała się wręcz znakiem rozpoznawczym prasy uznającej się za katolicką. A jednak jakże słabe to było usprawiedliwienie!

W 2006 r. opublikowano w „Tygodniku” wstępniak historyka IPN-owskiego o 1956 r. „Rok, który ocalił system”. Pamiętam własne zdziwienie: przecież rok 1956 ocalił – obok wielu innych rzeczy – także „Tygodnik” Dziś widzę: myślenie typu „ »Tygodnik « równa się system” tu właśnie pojawiło się – na razie tylko domyślnie – po raz pierwszy. A przecież takie równanie legło u podstaw książki Graczyka.

Tak oto pismo zaczęło grać kartami, które nie były jego, podjęło licytację, której nie sposób było wygrać. Redakcja najwyraźniej chciała się OCZYŚCIĆ, pokazać: poprzednicy mięczaki zgrzeszyli, jednak my (czytajcie nas!), my jesteśmy już inni. Ale jeżeli tak, to u podstaw lustratorskiego zwrotu leżały nie idee, lecz pycha. Chodziło o uzyskanie z IPN-u certyfikatu niewinności – kosztem pisma, a nierzadko i kolegów. Gdy Znak wydał „Donos na Wojtyłę”, Ważny Redaktor „Tygodnika” entuzjazmował się książką i zachęcał, by czytać ją OD KOŃCA (w lekturze okazywało się dlaczego: autor opowiadał, jak tenże Ważny Redaktor odrzucił – w Rzymie! – zakusy SB).

Pycha – jeden z siedmiu grzechów głównych. W „Tygodniku” z 20 lutego pisze Wojciech Pięciak: „Ludzie żyjący [spośród oskarżanych przez Graczyka o podejrzane kontakty z SB] to dziś osoby starsze. Zapewne spotykając się z nimi, Graczyk musiał zadawać sobie pytanie: jak oni to przeżyją? Mogę sobie to wyobrazić, gdyż doświadczyłem tego przy okazji sprawy księdza Malińskiego: będąc przekonanym, że trzeba ją wiarygodnie wyjaśnić, zadawałem sobie właśnie pytanie: czy go to, mówiąc otwarcie, nie zabije? I modliłem się, aby tak się nie stało”.

Gra w Graczyka

I to jest właśnie kontekst książki Romana Graczyka. Stała się ona ukoronowaniem zachodzących w „Tygodniku” procesów. Pewnie, jest też w tym psychologia Wiecznego Chłopca nieustannie poszukującego autorytetu. Przecież pamiętam Graczyka z czasów, gdy był bardziej „tygodnikowy” niż „Tygodnik” (stąd dzisiejsze rozczarowanie), potem – gdy był bardziej „gazetowy” niż „Gazeta Wyborcza” (stąd dzisiejsze rozczarowanie). Czy jutro rozczaruje się do IPN-u? Wszak jego wnioski zdystansowały radykalizmem książkę Cecylii Kuty na zbliżony temat, „ »Działacze « i »Pismaki «”. Firmowaną przez IPN

Psychologii Graczyka nie podejmuję się zgłębiać, choć słowo „pycha” narzuca się raz jeszcze – najbardziej przy autorskich komentarzach rozdzielających moralne etykietki. No i nie sposób nie zauważyć każdorazowego akcesu tego publicysty do tendencji aktualnie wznoszącej – jak przed paru laty zbuntował się przeciw „Gazecie” na fali lustratorstwa, tak przed parunastu zbuntował się przeciw „Tygodnikowi” na fali antyklerykalizmu.

Bardziej jednak interesują mnie mechanizmy, które umożliwiły powstanie jego „Ceny przetrwania?”. A tu inspiracja „Tygodnika” jest bezdyskusyjna – wszak miał to „wymyślić” sam ks. Boniecki. Projekt badawczy został przez „TP” i IPN zakrojony na szeroką skalę, a redakcja (przynajmniej jej część) znała książkę przed drukiem. Dwóch ludzi ze środowiska przeczytało ją w tej fazie dokładnie: we wstępie Graczyk dziękuje „Januszowi Poniewierskiemu i Wojciechowi Pięciakowi, moim kolegom z »Tygodnika Powszechnego « – za ich wnikliwą lekturę roboczej wersji”. Pod każdym więc względem odpowiedzialność za to dzieło jest zbiorowa, z redakcji „Tygodnika” nikt jej nie zdejmie – choćby dlatego tylko, że Graczyk figurował tam i figuruje jako stały współpracownik.

Zrozumiano to, choć poniewczasie. Najpierw, 5 grudnia 2010 r., zastępca redaktora naczelnego Piotr Mucharski usiłował zdystansować się od sprawy. Potem zapadło kłopotliwe milczenie, w którym eksplodowały tylko kolejne oświadczenia Graczyka publikowane w internecie.

Ks. Boniecki, publicznie przez Graczyka oskarżony o kłamstwo („Rzeczpospolita” z 12-13 lutego), przyjął to do wiadomości i w numerze „TP” z 27 lutego oświadczył, że nie widzi powodu, by książka „miała budzić oburzenie”. Ale parę kartek dalej zamieścił artykuł „Powód istnienia” – dla Graczyka życzliwy, lecz przecież zawierający stwierdzenie: „Nie można było w latach 60. i 70. wydawać pisma i nie rozmawiać z tajniakami”. Dla każdego coś miłego.

W tym samym numerze opublikowano rozmowę profesorów Friszkego i Paczkowskiego – ponieważ była ona z kolei wobec Graczyka krytyczna, opatrzono ją dla równowagi westchnieniem Mucharskiego: „Czuję się nieco pogubiony”.

Z kolei w numerze z 6 marca Pięciak zawyrokował: „Jeśli jego [Pszona] spotkania z SB miały być warunkiem, bez którego nie byłoby tego wszystkiego, co zrobił (…), to było warto”. Pogląd to rewolucyjny, bo przekraczający horyzont lustratora. Czy jednak obowiązywałby w „Tygodniku” w przypadku KAŻDEGO bliźniego?

Zadziwia przecież nieobecność na tych łamach osób w książce Graczyka pomówionych. Pszon nie żyje od ponad 15 lat, ale Halina Bortnowska? Marek Skwarnicki? Stefan Wilkanowicz? Nie zwracano się do nich o zajęcie stanowiska? Oni sami tego nie chcieli? Wilkanowicz wypowiedział się w „Rzeczpospolitej”. Dlaczego nie w „Tygodniku”?

A przy tym w żadnej enuncjacji redaktorskiej nie znalazłem refleksji, że może jednak wyrządzono tym ludziom krzywdę. Odwrotnie: widać było raczej satysfakcję i dumę z odważnego dochodzenia do prawdy (jakiej prawdy?) oraz dziwne samozadowolenie, objawiające się choćby w humorystycznym (?) napomknieniu o tekście Marcina Króla we „Wprost”. Jak się zdaje, głębsza refleksja jest nowemu „Tygodnikowi” niedostępna, a gniewne filipiki przeciw publicystom prawicowym, tak nieoczekiwanie zamieszczone w numerze z 13 marca, udowadniają tylko, że pismo wciąż nie wie, czego chce.

Wiedzą jednak prawicowi publicyści. W „Rzeczpospolitej” i w internecie atakuje nadal Graczyk swych krytyków. Wildstein, zawsze z Graczykiem jednomyślny, mówi tym samym co on językiem (czy raczej Graczyk mówi językiem Wildsteina), używa nawet tych samych chwytów retorycznych. Ten chór rozbrzmiewa donośnie i szeroko. Trzeba zatem przyjąć ICH prawdę, choćby częściowo, bo jest to prawda obiektywna, wywiedziona ze skrupulatnie zbadanych IPN-owskich papierów

Otóż nie, tej prawdy przyjąć się nie da – ani w całości, ani w części. Nie dlatego, że ktoś kłamie. Dlatego że ktoś nie rozumie. Że gubi perspektywę. Że nie umie dokonać krytyki źródła. Że opierając się na wątpliwych przekazach, buduje słabe hipotezy, na słabych hipotezach wznosi akt oskarżenia, a na akcie oskarżenia kleci swą wątpliwą moralistykę. Książka Graczyka, sprowadzająca historiografię spod znaku IPN-u do całkowitego już absurdu, byłaby może nawet pożyteczna, gdyby mogła wywołać jakąś refleksję. Niestety, jak nie wywołała refleksji sprawa ks. Malińskiego, tak pewnie nie wywoła jej sprawa Pszona, Bortnowskiej, Skwarnickiego i Wilkanowicza.

Doprawdy jednak, nikt z tych ludzi obrony nie potrzebuje. Stoją dziś oni naprzeciw dziarskiej ekipy wymachującej esbeckimi kwitami razem z dawno i niedawno zmarłymi i z ostatnimi pozostałymi z pięknej Plejady „Tygodnika” i Znaku: Hennelową, Kozłowskim, Jackiem i Henrykiem Woźniakowskimi.

Nie mam natomiast wątpliwości, że w przyszłości, raczej bliższej niż dalszej, będzie potrzebować obrony Graczyk z całym „Tygodnikiem” dzisiejszym. Ci ludzie przecież zniszczyli nie tylko własną przeszłość – oni zniszczyli prestiż „Tygodnika” Turowicza, zakwestionowali sens pracy dla Polski w PRL-u, zarazili społeczeństwo bakcylem relatywizmu i nihilizmu. Niech nie udają, że nie rozumieją. Będą potrzebować obrony, bo wybaczyć im jest bardzo trudno.

ANDRZEJ ROMANOWSKI

Tekst, stanowiący część książki, miał swój pierwodruk w „Gazecie Wyborczej”, 4 kwietnia 2011 r.

Zobacz także:

Andrzej Walicki – „Patriotyczny szantaż” („Przegląd”, 2012)

Ludwik Stomma – „Romanowski pamięta” (Archiwum „Polityki”, 3 stycznia 2012 r.)

Katarzyna Wiśniewska – „III Rzeczpospolita zmarnowała swoją szansę” („Gazeta Wyborcza”, 5 stycznia 2012 r.)

[ Inne fotogalerie Stowarzyszenia RWE ]

Powrót do Kalendarium

.

#stowarzyszenierwe #associationrfe #wolnaeuropa #wolnaeuropapl #rwe #jannowakjezioranski #jannowakjeziorański

#andrzejromanowski #andrzejnowakowski #sewerynblumsztajn
#mariuszkubik

@wolnaeuropa @wolnaeuropaPL @wolnaeuropa.pl
@jannowakjezioranski @alinaperthgrabowska @maciejmorawski

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s